Goście, goście i wyjazd to Tummel Valley

Goście z Polski nie często do nas zajeżdżają. Szczerze mówiąc, wszelkie zagraniczne goście rzadko się w nasze tereny zapuszczają.Wymówka to odległość, cena biletów i pogoda. O ile z argumentem numer dwa mogę się zgodzić, o tyle jedynka w dobie dzisiejszych środków komunikacji, jest conajmniej śmieszna, a trójka to zwykłe pomówienia i kalumnie. Hawaje to pewnie nie są ale słońce też czasami do nas zagląda.
Z tym faktem prawdopodobnie nie zgodzi się moja siostra i jej rodzina, którzy to odważnie najechali nas ostatnio. Przyjechali we wtorek wieczorem. Przez 2 i pół dnia wyposażeni w mapę i pojazd dzielnie zwiedzali Aberdeenshire mimo niegościnnej pogody i nikłych przebłysków słońca. Próbowałam im wmówić, że pogoda jest naprawdę niezła (+12st) i powinni być szczęsliwi, że nie leje, ale chyba nie byłam przekonywująca. 
W piątek zabrałam siostrzeńców do szkockiej szkoły. Zaostali z Adama klasą cały dzień, sprawdzając w praktyce swoją znajomość języka angielskiego. Dogadali się jakoś, chociaż angielski nie był tu językiem przewodnim, raczej międzynarodowy język niewerbalny dopomógł w konwersacji. 
A  w tym czasie dorośli pojechali zwiedzić i zakupić kilka pamiątek w pobliskiej destylernii whisky. I coś czuję, że gdyby nie ta wycieczka to nie wspominaliby Aberdeen tak wesoło. 

Nadszedł więc piątek, praca skończona czas ruszyć w góry. Załadowaliśmy samochody furą jedzenia, dziećmi, winem no i w drogę. Celem był Tummel Valley Holiday Park. Nie jest to lokalizacja, którą wybrałabym normalnie. Szukałam jednak czegoś co zadowoliłoby wszystkich członków wyprawy. Miało nie być za drogo, miało być coś do roboty dla dzieci w razie niepogody i góry w pobliżu coby się na nie wdrapać. No i padło na właśnie tą miejscówkę. 
Za pobyt od piatku do poniedziałku, 4 dorosłych i 4 dzieci zapłaciłam 400f. Mieliśmy karawan z 3 sypialniami i rozkładaną sofą w salonie, dwoma łazienkami, kominkiem i tarasem. Na terenie campingu był basen, sauna, restauracja, sklep i generalna rozrywka, gdyby ktoś sam nie mógl sobie jej zapewnić. Było tłoczno (zwłaszcza na basenie). Wyobrażam sobie, że latem jest jeszcze więcej ludzi i raczej nie chciałabym tu wtedy być. Ale wszystkie atrakcje przydały się więc nie ma co narzekać. 


Na miejsce przyjechaliśmy około 20. Dzieci wygonilismy na eksplorację terenu, rozpakowalismy manele i odbiliśmy korki od szampana. 
Widok z okna taki. No wiem, komercja, panie na szpilkach i tania rozrywka trzeciego sortu wieczorem. I tak też pewnie było, ale to od nas zależy czy się temu poddajemy, czy robimy swoje i tylko korzystamy z tego co nam pasuje. W każdym razie dzieci straciły majetek ( jakieś 3,80 każde) na grach i automatach, a my mieliśmy jakieś 2 godziny spokoju.



***
Sobotni poranek przywitał nas słoneczkiem, z czego się niezmiernie ucieszyliśmy, bo czekała nas wyprawa na Schiehallion. Niespiesznie, o 10 stanęliśmy u stóp. Schiehallion to munro, czyli góra o wysokosci ponad 3000 stóp. W Szkocji wiele osób stawia sobie za punkt honoru zdobycie wszystkich munros, a jest ich 282. 
Powiem od razu, że ten nas pokonał.
Zaczęło się pięknie. Okoliczności przyrody i humory dopisywały.


Chłopcy wyrwali do przodu, starzy ciągnęli się z tyłu. Widoki piękne w każdą stronę. Zaczęło wiać.




Nadciągnęły chmury. Wraz z wysokością robiło się coraz zimniej i wietrzniej. Adam już był wysoko, ja tachałam jego spodnie wierzchnie i kurtkę. No ale po co czekać na matkę, lepiej marznąć!
Kiedy go dorwałam i odziałam był jak sopel lodu. Co widać na załączonym obrazku.


Ekipa z Polski w tym miejscu zawróciła. My postanowiliśmy iść dalej. Schehallion jest trochę wredny do wspinaczki, bo ma tzw. fałszywe szczyty. Idziesz i myślisz, że już, a tu zasadzka. Zza pierwszego szczytu wyłania się następny ... i wcale nie masz pewności, że to ostatni. 
Kiedy temperatura spadła do -3 (w dolinie, gdy wyruszliśmy było +12), wiatr wił niemożebnie, a dalsza wędrówka przez głazowisko robiła się nie do zniesienia,  poddaliśmy się. Wielka lekcja pokory dla mocy natury. 




Pogoda z super słonecznej zmieniła się w mglistą, a potem zaczął padać deszcz i grad.


I wtedy doceniliśmy te małe udogodnienia, które oferuje to miejsce. Zmęczeni dotarliśmy na kemping około 14. Włączyliśmy TV, a tam Golden Compass. Super film familijny na deszczowe, zmarznięte popołudnie. Załączyliśmy kominek, ciepła herbatka, obiad się pichci. Super!
A o 16 basen i sauna oraz małe conieco w pubie.


Dzień do wieczora potoczył się filmowo. Dzieci odkryły też boisko i nawet trochę pokopały piłkę z innymi spragnionymi towarzystwa małoletnimi.

***
To trasa na dziś. 11 km po generalnie płaskim terenie. Spodziewamy się krajobrazowej uczty.


Zaczynamy od przejścia pod mostem z którego wariaci skaczą na banji. Schodzimy w dolinę i rozlewisko rzeki Tummel.


Adam ma trzy nogi!


Wodospady Linn of Tummel. No tu trochę posiedzieliśmy.



A tu Asia!


Idziemy dalej wysokim brzegiem. Ktoś sobie tu rybkuje.


Jest i mostek.



Tu wejście do hydroelektrowni.


Część trasy biegła po szosie, ale minęły nas chyba tylko dwa samochody.


A widoki nad widoki!








Nieśpiesznie przeszliśmy tą trasę w 3 godziny. Dzieci już padały z głodu, więc na lunch do Pitlochry.
A popołudniem na basen. Trochę "na lewo", bo nie zdążyliśmy się zapisać, ale jakoś szwagier i dzieci wepchnęli się bokiem.
Ja i ciocia Gosia pozwiedzałyśmy okolicę. Też ładna.

***
No i tyle i do domu. Ale najpierw wizyta na Queen's View. Widok rzeczywiście królewski i jakżeby inaczej, jeśli nie kawiarnia przy okazji widoku. W oddali ośnieżony Schiehallion.


Zasiedliśmy, zjedliśmy i wypiliśmy a jakże!



I taki koleś załapał się na ciacho.


Jeszcze krótka wizyta w Pitlochry, spacerem dookoła miasta.



Przez elektrownię wodną i słynną "drabinę łososi".

Stacja kolejowa całkiem urokliwa.


A w mieście takie okna... i lunch ....


... i do domu....



Myślę, że było ciekawie i fajnie i nieżle się bawiliśmy.











Komentarze

Popularne posty