Ferie wiosenne 2019 czyli co robić z 10-latkiem w Aberdeen

W zeszłym roku o tej porze wygrzewaliśmy nasze pozimowe ciała na portugalskiej plaży... w tym roku kupiliśmy dom... wreszcie, nareszcie, własny dach na szkockiej ziemi... tak więc Portugalia musi poczekać, aż coś znów uzbiera się na kupkę...
Tymczasem ferie wiosenne nadciągnęły i pojawiła się  kwestia co tu robić, żeby dziecku nie wypłynęły oczy od gapienia się w ekrany telewizora, komputera tudzież innego tableta. Nie chodzi mi o całkowity zakaz, wszystko jest dla ludzi, ale taką zbalansowaną dietę.
Do dzieła więc...

Dzień pierwszy
Wycieczka do Hackley Bay

Początek ferii i słoneczny dzień! No to nie zdarza się często. Nie ma więc co wydziwiać z atrakcjami tylko ruszać w teren. Wybraliśmy morze i Hackley Bay ...o tu! Dojazd z Aberdeen prosty: wyjazd drogą na północ A90 w kierunku Newburgh i za miasteczkiem parking przy Forvie Natural Reserve. Stamtąd już nogami. Nie skręcamy w prawo do rezerwatu, wybieramy drogę w lewo (zaraz za małym zagajnikiem z drącymi się wniebogłosy wronami) przez pola. Wiemy, że jesteśmy na dobrej drodze gdy po lewej (tuż przed bramą) mijamy taki oto relikt przeszłości. 


Dalej już prosto, drogą przez wydmę. Ludzi mało, jakiś biegacz albo pan z pieskiem raz na jakiś czas przemknie. Cisza, spokój przerywany śpiewem skowronków, słonko świeci.

I tak idziemy sobie przez około 20-30min. Kiedy w dali zaczyna być widoczne zejście na plażę, pojawia się również ścieżka w lewo i właśnie tam podążamy. Raczej nie można zabłądzić. Ścieżka jedna, kierunek na wschód. Po lewej mijamy ruiny dawnego kościoła pod wezwaniem św. Adamnana, datowane na XIII wiek albo i wcześniej! (zdjęcie z lipca 2018)


I tak tupiąc sobie przez piachy, trawy i gdzieniegdzie wrzosy (jakieś 15 min.) dochodzimy do celu. Taki widok!


Słońce trochę się schowało, ale i tak jest pięknie. Akurat zaczynał się odpływ. Idealny czas na lunch na plaży. Najpierw należy znaleźć materiały łatwopalne w celu przygotowania ogniska.


Pomagają wszyscy, którzy chcą zarobić na miskę zupy, chociaż droga do posiłku wydaje się być długa i mozolna.


Następnie najstarszy harcerz wspina się na wyżyny swych umiejętności i rozpala ogień. Normalnie prawie Prometeusz!

Gar na ogień...


... i gotowe!


W tak pięknych okolicznościach przyrody, mimo iż słońce nas opuściło i temperatura spadła do 8st., taka gorąca zupa z puszki nie ma sobie równych.


I dziecko zadowolone i nam też się podobało. Wracamy do domu.

Dzień drugi
Roboty ogrodowe

Pogoda dziś już nie powala, ale to dobry czas żeby zadbać o nowo zakupiony ogródek i tak zwane obejście (dla tych urodzonych później ode mnie, "obejście" czyli teren wokół domu wraz z przylegającymi budynkami typu stodoła, chlew... a w moim przypadku garaż i podjazd przed domem 😀)

Najpierw wycieczka do sklepu ogrodniczego. Zabrałam dwa moje dzieci, obiecując ciacho w ogrodowej kawiarni. Potrzebowaliśmy głównie trochę kamieni ozdobnych. Początkowy plan był nazbierać kilka wiader na plaży, gdyż setki ton tego dobra tam leży, ale! Ale coś mnie tknęło i zadałam pytanie Googlowi... no i okazało się, że to nielegalne! Za wynoszenie kamieni z plaży grozi mandat w wysokości do 1000 funciaków! Nabyć drogą kupna trzeba więc. 
W tym kraju krótki wyjazd do sklepu ogrodniczego to jak wycieczka do Ikei. Jedziesz po świeczkę, a wracasz z komodą, dywanem i zestawem filiżanek ..., o świeczce zapominając. I tak też się stało. Kamienie co prawda kupiliśmy (ponad 300kg!), ale dodatkowo doszły: krzak białej porzeczki, krzak jagodowy, mały krzaczek owoców goji, ...



...lawenda - sztuk 3, wrzosy - sztuk 2, kiełkujący pachnący groszek, krzaczek mandarynkowy do hodowli domowej w donicy (to wymysł Zuzy - nie przeczuwam długiego życia tej rośliny)....


 i na koniec drzewo... słodką wiśnię... jak to się kuźwa stało?....  nie mam pojęcia.... Znaczy wiem. Chciałam zapewnić dzieciom rozrywkę. No to mam. Bawiły się przednio...😄 Gdzie ja to wszystko teraz wsadzę na tych moich hektarach to już inna sprawa.



No nic. Ja zabrałam się za doprowadzanie podjazdu przed domem do użytku, a Adam dostał trzy zlecenia. 1)Pociąć drobniej wielki konar rhododendrona, (z użyciem ręcznej piły) co by mi się do samochodu zmieścił w celu przetransportowania do recyclingu. 2) skosić trawę 3) pomóc mi wywieźć wszystko na sortownię odpadów.
No i zaczęliśmy działać...trochę sapiąc i marudząc, ale brnąc do przodu no i kilka godzin solidnej pracy zeszło. Nawet zdjęcia żadnego nie zrobiłam aby ten fakt udokumentować. Tak było ostro! Kto powiedział, że pomoc w domu to zły sposób spędzania ferii!

Dzień trzeci
Leje

A właściwie leje i wichruje i zimno. Prawie cały dzień, że nawet z łóżka wstać się nie chce. Tym bardziej, że nowa książka jest w czytaniu: Philip K. Dick "Dr Bloodmoney". Oh, ten koleś jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. No ale cóż... głodna Litwa z drugiego pokoju się drze, że obiecałam naleśniki z Nutellą, idę więc i robię.
No ale co dalej z tak pięknie rozpoczętym porankiem. Padło juz sakramentalne pytanie: "Mogę pograć?", za któym poleciało automatyczne: "Nie!", które to należy czymś uzadadnić... "Robisz ze mną ciasto!" Zaskoczenie w oczach mego dziecka podwójne, bo że on i, że ja razem ciasto? Zaznaczę tu, że nie jestem wirtuozem w tym temacie, raczej unikam jak ognia. Strawę jeszcze jakąś tam ugotuję, ale ciasto to nie koniecznie... no nic słowo się rzekło...
Przystępujemy do dzieła. Całkiem niechcący wybrałam przepis na ciasto o rozciągnietej w czasie produkcji czyli drożdżówkę. I żeby nie było za łatwo drożdżówki nie robiłam w życiu. A ma wyjśść takie coś!
Adam dzielnie odmierza składniki, stosując zawiłe kalkulacje matematyczne, gdyż na ten przykład potrzebujemy 10dag masła, a na kostce jest napisane 200g, no i zasadzka. Jakoś wybrnęliśmy. Potem pierwsze oczekiwanie na rośnięcie i pytanie co to drożdże? Tu podziekuję mojemu nauczycielowi od Biologi z podstawówki za wpojenie mi tej informacji w celu zabłyśnięcia przed własnym dzieckiem, gdyż nie pamiętam innej sytuacji, aby wiedza o organizmach saprofitycznych przydała mi się do czegoś.
No dobra wyrosło, dodaliśmy resztę i sru do pieca na trzy zdrowaśki. Efekt końcowy taki...


No co, nie jest żle jak na początkujących piekarzy. W smaku niezła, bo wcisnęliśmy w to tabliczkę białej czekolady, bo drożdżówka to ciasto prawie bezcukrowe (poza tymi kilkoma łyżkami dla drożdży). Tak więc kawka, herbatka i już południe.

Co tu dalej robić... wyciągnęłam mazki, kredki i nakazałam rysowanie niezbadanej jeszcze planety spoza naszego ukladu słonecznego. Dziecko jest obecnie zafascynowane kosmosem więc nawet chętnie przystąpiło do dzieła. Tu praca w toku..


No i co... wciąż pada, jakby nam tej wody było za mało... basen więc...


No i tak minął kolejny dzień...

Dzień czwarty
Bob budowniczy

Z pewnością, czasem nachodzi was taka refleksja: "Po co mi były dzieci?... psa mogłam kupić...."... no przynajmniej ja tak mam zmagajac się z hormonami dojrzałej nastolatki i, dopiero co wchodzącego w ten etap, synka. Są takie chwile, a kto temu zaprzecza prawdopodobnie żyje w krainie jednorożców srających cukierkową tęczą. No więc, dziś znalazłam na to pytanie odpowiedź............................................................................................................................................................................ dzieci to tania siła robocza!!! (jak już trochę je wykarmimy oczywiście). 
Spójżcie na ten przykład: pokój Adama wyglądał jakby jego pradziadek tam mieszkał; na ścianach przecudnej urody tapety pamiętające Gierka oraz sufit w kolorze magnolii. Jest wolne, dzieciory w domu, idealna okazja aby zmienić ten stan rzeczy. Najazd na B&Q i do roboty!



Miało być raz, raz tapeta w dół, malowanie i po robocie. Okazało się, że ktoś miał lenia w dupie i zamiast zedrzeć poprzednią wartwę tapety w jakiś psychodeliczny wzorek, gdzienigdzie postanowił ją zostawić..... także ...
...zeszło nam trochę.....cały dzień prawie (z przerwą na zaslużoną kawę z Nicolą, kumpelą z pracy, która postanowiła zobaczyć na własne oczy nasze poczynania z kilenią i młotem)...

...ale na koniec... do wody... 
Ten osiołek w locie to faktycznie moje dziecko... zaciągnięte przez matkę na 1,5 godziny treningu, po całodziennym działaniu szpachelką. Ależ ja potrafię zorganizować dzieciom ferie!



Dzień piąty
Roboty i nie tylko

Adam nocował w salonie, na sofie. Jak tylko rano zobaczył mnie w drzwiach z pędzlem i wiadrem farby, jęknął, sapnął i gdyby już nie leżał to zemdlałby niechybnie. Jakież było zdziwienie i miłość bezgraniczna w oczach syna mego, gdy poinformowałam go, iż maluję ja, a jemu towarzystwa dotrzyma kolega z polskiej szkoły- Adam ( tak, kolejny Adam), po którego to mieliśmy się za godzinkę udać. 

No i tak też się stało. Odebraliśmy towarzysza zabaw na dzień dzisiejszy, a że słońce postanowiło pokazać się dla odmiany w Aberdeen, to zabrałam chłopaków na pogrzebanie kijem w piachu i gorącą czekoladę.


Wiało trochę, ale super było poczuć słońce na pozimowej bladej skórze. Połaziliśmy trochę i do domu.
Ja  do wałka...


... a chłopaki na wojnę.



Zajęli się sobą (kilka razy musiałam ich popchnąć we właściwym kierunku), a ja mogłam w świętości spokoju medytować z pędzlem, ścianą i farbą. Zaproszenie kumpla do zabawy to jest zawsze super pomysł... czasami wart więcej niż wycieczka do Disneylandu.
A wieczorem, kiedy wszystko zostało już zrobione, namalowane, sprzątnięte i czas było usiąść, Zuza wparowała z klasykiem kina "Antman & Wasp" 😂, zrobiła nachos, męż dowiózł butlę wina... życie jest piekne!

Dzień szósty
Nicnierobienie

No właśnie. Zaczęło się od tego, że wstaliśmy chwilę przed 11. No wiem, wstyd i hańba. Ja obudziłam się pierwsza. Z nudów chyba. Moje tarabanienie się obudziło resztę. Wczoraj planowałam, że weźmiemy rowery i pojeździmy trochę po okolicy, zachaczymy o sobotni lokalny rynek, kupimy jakieś jajko od szczęśliwej kury, albo inne rękodzieło od domorosłej artystki... a tu zasadzka. Po pierwsze rynek kończy się o 12, po drugie deszcz z nieba się leje i zimno, a dodatkowo prowadzę szkolenie o 16 i wypadałoby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Nie ma rady. "Synu, po śniadaniu/ lunchu możesz grać na Playstation. Matka będzie zajęta!"  ... nie usłyszałam jakiegoś głosu rozczarowania typu: "Och mamo, a tak liczyłem na wspólną wyprawę rowerowa po magiczne jajko..." No i tak też się dzień potoczył. Do 16 wojna, póżniej pan ojciec wrócił z pracy i zabrał dziecko gdzieś na spacer (z McDonaldem włącznie) po drodze zbierając stare dziecko z basenu, ja wysilałam się intelektualnie do 20. Potem ogarnięcie domu, prysznic i przed 22 byliśmy wszyscy w łóżkach...Jakże nicnierobienie bywa męczące 😃.. i tu powiem tym wszystkim Super Mamom, że czasem tak trzeba. Gadam o tym i śmieję się z siebie, ale wiem, że fizycznie czasami trzeba odpuścić i dać się dziecku ponudzić, zajać się sobą albo swoimi sprawami. Czy moje dzieci na tym ucierpiały, że nie zorganizowałam im dnia jakoś sensownie? Nie wydaje mi się...


Dzień siódmy
Filmowo

Dziś też szału rozrywkowego nie było, ale myślę, że wszyscy są zadowoleni. 
Znowu wstaliśmy późno. Tym razem o 10, więc grzechu nie ma, ale trening na basenie za godzinę, więc wszystko na wariata, ale zdązyliśmy się wyrobić. 


Jedno dziecko pływa, drugie naucza jak to robić, a my na kawkę. Staram się nie dokarmiać jakiegoś Starbucksa czy innej amerykańskiej sieciówki, a raczej wybieram lokalne małe kafejki. Tym razem padło na Highlander Cafe Bus. Właścicielem jest dziewczyna z Rumunii, którą dotknął kryzys olejowy. Zakupiła autobus double-decker, rodzina pomogła wyremontować, zdobyła licencję no i otworzyła nad morzem kawiarnię. Trochę wkurzający jest hałas z agregatu i zapach spalin,gdy przechodzisz promenadą (bo czasami muszą go włączyć), ale w środku jest w porządku. Kawka dobra i ciacho też, a cena nie powala. Widok był marny, bo - niespodzianka!- padało.


Dzieci popływały, czas na kolejny punkt programu. Kino. Jesteśmy wszyscy fanami Marvel (znaczy Tomek bardziej przez osmozę niż z wyboru), ale reszta tak, no i mieliśmy małe opóżnienie z ostatnim z serii - "Kapitan Marvel", a tu zaraz będą kolejni Avengers, więc trzeba nadrobić. No to idziemy. Bilety kupione w kinie, pasza z Asdy, bo już więcej tego błędu nie popełnię, żeby kupować nieodzowne dodatki do filmu na miejscu. Wtedy koszt takiego wypadu urasta do rangi dobrego obiadu w porządnej knajpie.


Ależ emocje! No a ten kot! Kto by pomyślał. Godzina jeszcze młoda. Wracamy do domu wsadzić wreszcie te krzaki do ziemi, bo mi zaowocują w doniczkach w garażu.

 

Siedzą. Jest dowód. No i dziś na tyle..., a że wieczór młody i dobry obiad się zrobił właśnie, więc może film? Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda. Miłego wieczoru!


Dzień ósmy
Kulturalnie

Mieszkamy w Aberdeen już prawie 7 lat, a jeszcze nigdy nie byliśmy w aberdeońskich muzeach. Pewnie głównie dlatego, że szału nie ma: jedno to byłe więzienie, a drugie - marynistyczne. Także tak... no ale nadarzyła sie okazja, gdyż pomysły mi się już kończą na bezinwazyjne finansowo atrakcje, a pogoda wciąż zdecydowanie poniżej temperatury komfortu. Kiedy zakomunikowałam ten pomysł Adamowi, ku mojemu zdziwieniu, nawet zareagował pozytywnie... a spodziewałam się sapania i zgrzytania zębów. No to jedziemy.
Pierwsze "The Tolbooth Museum" przy Castle Street, przylegające bezpośrednio do siedziby Szeryfa. (a co! my w Szkocji mamy szeryfów, jak na dzikim zachodzie!) Budynek z początku XVII wieku, siedziba miejskiego więzienia. Kiedyś ludzie musieli być mniejsi, bo strasznie tam ciasno, wąsko i stromo było...


Ktoś kto projektował ten budynek musiał się nieźle bawić, bo rozkład pomieszczeń nie ma nic wspólnego z logiką i zdrowym rozsądkiem. Wystawa nawet ciekawa, chociaż skromna.
A tak się kiedyś zamykało kobietom usta...


W tym przyciemnionym świetle ci goście na podłodze wyglądaja jak wyciągnięci z epoki, a jeden nawet gada.


Jedna sala poświęcona jest prześladowaniom religijnym Kwakrów (Quakers), którzy byli częstymi gośćmi tego więzienia.


Długo tam nie zabawiliśmy, ale myślę, że warto poswięcić godzinkę na to miejsce, żeby docenić bardziej swoje własne, obecne, komfortowe życie.... idziemy dalej.

Aberdeen Maritime Museum mieści się przy ulicy Shiprow, na przeciwko portu, jak przystało na muzeum morskie. W skład muzeum wchodzi również przylegający XVI wieczny budynek - Provost Ross's Hause (czyli dom rektora Rossa) Na kilku piętrach rozłożyła się wystawa szeroko traktująca zagadnienia morskie. Są więc eksponaty związane z budową statków, żaglowców, rybołóstwem, historią portu jak i przemysłem olejowym.




Pilotowanie ROV zdecydowanie wciągnęło Adama. 



Manewrowanie statkiem nie jest proste.


A tu dowiedzieliśmy się jak ujarzmić i wykorzystać energię pływów.


A widok z okna na port taki...


Morze zawsze było i jest natchnieniem dla wielu artystów, stąd i mała wystawa malarstwa marynistycznego.


Spędziliśmy tu prawie 2 godziny. No i mogę powiedzieć, że i mi, i młodemu nawet się podobało.
***
A po południu kładliśmy w pokoju ostatnie cegły. Rezultat ściany zachodniej taki:


Dzień całkiem udany był😎


Dzień dziewiąty
Tap O'Noth

Obudziłam się rano ( znaczy po 10 było, ale to wciąż uznajemy to za rano, czyż nie?) i normalnie oczom mym (kiedyś błękitnym, dziś już lekko wypłowiałym) nie wierzę... słonce!
Komunikuję więc, iż jedziemy gdzieś na jakąś górkę, wyjścia nie ma. Płacz, rozpacz, zgrzytanie zębów. Zuza, od razu zameldowała, że nie zdążymy wrócic na 4, a ona uczy dziś, także ku jej wielkiej rozpaczy nie może z nami jechać... Adam nie miał żadnego akceptowalnego powodu na pozostanie w domu, także w drogę. 
Trasa prosta: A944 w kierunku na Rhynie, gdzie skręcamy w lewo i zaraz za wyjazdem z miasteczka mamy naszą górkę. Z Westhill to jakies 45min jazdy.


Na prawo od głównej drogi ( kawałeczek za Tap O'Noth Farm) zorganizowano mały parking na kilka samochodów. Tam zatrzymujemy się, plecak na plecy i pod górę.
Najpierw ścieżka prowadzi przez mały bukowo- modrzewiowy lasek. Dochodzimy do bramy i za bramą w lewo. Nieśpiesznie, trochę sapiąc wspinaliśmy sie.


Adam gdy zobaczył, że śnieg się zbliża rzekł: "Mamo, mogłaś mi powiedzieć, że będzie śnieg, nie marudziłbym tyle...".... ach te dzieci...


I kolejny płotek na jelenie (znaczy, żeby nie właziły,... nie, że my - jelenie)...


................................................... nareszcie .................................................






 Jakby toto śniegu nie widziało...
I tak brykając i stękając dotarliśmy na górę. Nikogo. Tylko my i wielkie, niebieskie niebo.




Zsłużyliśmy na kawkę i małe "conieco". 




Na szczycie tej góry (563m) dawno, dawno temu (sami nie wiedza jak dawno) stał kiedyś fort. Ciekawostką jest, że aby wzmocnić jego mury zewnętrzne zastosowano technikę zeszklenia skały. Czyli okładano je drewnem w taki sposób, aby uzyskać jak najwyższą możliwie temperaturę, podpalono, skała się stopiła i scaliła w jedno. Na tej stronie można znaleźć sporo informacji na ten temat, jeśli ktoś ma ochotę pogrzebać w prehistorii. 


A my już chyba do domu wrócimy, bo basen wieczorem jeszcze.
Wejście na górę 50min (z wieloma przystankami na brykanie w śniegu). Zejście 30min. 
Bardzo miła górka. Polecam serdecznie.



Dzień dziesiąty
Domowo

Dzień nas zaskoczył znowu. Po pierwsze tym, że zaczął się dopiero o 10:30, a po drugie, że znowu było słonecznie. Aż ciężko w to uwierzyć. Dwa dni słońca pod rząd! Nie miałam planu na dobrą pogodę, a spontaniczny wyjazd na górkę, nawet śniegową, już nie przeszedłby. Zostawiłam więc planowanie w spokoju i czekałam co to dzień przyniesie. Leniwe śniadanie (lunch prawie), leniwa kawa, dziecko już na wojnie, a niech ma... i wtedy przypomniało mi się, że w garażu stoi nieskręcona półka z Ikei...Aaaaaaaadaaaaaaaaam! Dałam sprzęt, instrukcję i narzędzia. Do dzieła synu.



Trochę musiałam na początku nakierować, ale generalnie dwie półki na słoiki skręcił sam. Skręcił, sapnął i stwierdził:"Mamo, ty mi te zadania to chyba z nudów wymyślasz, co?" No może i racja. Na resztę dnia dałam mu więc spokój. 


I nawet dał radę oderwać się od grania... na trochę.



Dzień jedenasty
Glen Tanar

Nie wiem jak my wstaniemy w poniedziałek, skoro od tygodnia dzień nam się zaczyna koło południa. Dziś nie było inaczej. Od razu wzięłam się więc ostro do działania. Tomek wczoraj wyprodukował stół do ogrodu (zbił go znaczy z desek z odzysku) a moim zadaniem było oszlifować i polakierować. Dziś etap pierwszy: szlifowanie!


Pierwszy raz trzymałam tak poważny sprzęt w rękach. Po około 20min szlifowania, kiedy kciuk już odmawiał mi posłuszeństawa, odkryłam, że nie muszę nonstop naciskać guzika mocy. Wystarczy go trochę dalej przesunąć i maszyna chodzi bez przerwy. No proszę. Po obróbce wstępnej, w ruch poszedł papier ścierny no i muszę powiedzić, że wygląda nieźle. Zobaczymy co pan mąż powie jak wróci. 
A teraz kierunek Glen Tanar. Umówiłyśmy się tam z dziewczynami z Ice Candy School na małą wędrówkę i piknik. Dojadzd wygląda tak:


Nie umawiając się zupełnie, dokonałyśmy spotakania na drodze, także zaparkowałyśmy (bilet £3) i ruszamy nieśpiesznie. Nieśpiesznie gdyż przedział wiekowy był od 3 do 43. 

Najpierw mała kaplica. Teraz oczywiście zamknięta, ale tabliczka informacyjna twierdzi, że w lato to nawet do środka wejść można. Wygląda też, ze do końca XVIIw rejon ten tętnił życiem. Były sklepy i kowal i kilkanaście domów. Trudno to sobie teraz wyobrazić, kiedy tylko my i pustka naokoło.






Drzewo z dziurą. Kolejna atrakcja.


Drzewa są tu całkiem okazałe.


No i woda i kamloty, które z uporem maniaka można wrzucać do wody.



Drzewa zdominowały moje zdjęcia, jak widzę. Są naprawdę piękne, buki chyba.


Dzieci też je doceniły. Jak wlazły to zejść nie chciały. 


My niestety musieliśmy wracać, bo trening wieczorem, ale myślę, że wrócimy tu jeszcze nie raz.



Dzień dwunasty
Lokalnie i roboczo

Cóż, odkładałam to już od kilku dni, tygodni właściwie... zakupy z Zuzanną. Wielkimi krokami zbliża się jej Bal Maturalny, a do tych kroków butów nam potrzeba i właśnie w tym celu wyprawa do miasta. Było tak jak myślałam, długo, daleko, w każdy sklep właziłyśmy i w związku z tym wróciłyśmy z 3 parami butów, torebką i jakimiś pierdołami. Na szczęście wśród zakupów znalazły się TE właściwe buty, więc nie narzekam aż tak bardzo.
Za późno już było na jakieś atrakcje więc do roboty synu. Stół trzeba polakierować.


A potem małe kopanie w worek...




I jakoś ten dzień minął. A wieczorkiem "Władca Pierścieni" cz. 1. 😍

Dzień trzynasty
Leniwa sobota

Zdaliśmy sobie sprawę, że za 2 dni powrót do szkoły i pracy i jakoś tak wcale się nie chce. Słońce nawet wylazło, ale co z tego skoro 7st. i wije aż łeb urywa. Proponowalam wycieczkę do st Cyrus lub na foki do Foveran Sands... żeby mnie zadowolić dziecko zgodziło się ma morze, ale nasze lokalne nigdzie dalej. No to poleźliśmy. Zaparkowałam na Footdee i ruszyliśmy w stronę ujścia rzek Don. 

Na prawdę było zimno, skoro Adam założył kurtkę.


Próba stworzenia kamiennego aniołka.


Moment zwątpienia.


Szleńcy w lodowatej wodzie.


... i skarby znalezione na plaży.


No i wreszcie ujście rzeki. Trochę się tu zmieniło po zimowych sztormach.



Kilka rzutów patyków i wracamy... pod wiatr i już mamy dość więc szybciej będzie górą, po chodniku.


Odmalowali nam schrony przeciwwiatrowe. Ciekawe jak długo pozostaną wolne od lokalnej twórczości poetyckiej wątpliwej jakości.



Ładna ta nasza plaża. Gdyby tylko tak tu zawsze, prawie zawsze nie wiało...


Prawie 7km spacer ...to chyba wystarczy nam ruchu na dzisiaj.


A wieczorkiem... upieczone na dworzu, ale zjedzone w domu. Jeszcze za zimno na dłuższe posiadówki.


... i druga część Władcy Pierścieni.


Dzień czternasty
Koniec

No właśnie, ostatni dzień ferii. Trzeba go jakoś zakończyć sensownie. No to może Landmark Adventure Park? Nigdy tam nie byliśmy a to taka niby atrakcja. No to jedziemy. Google mówi, że prawie 2 godziny jazdy i tak też jest. Droga prowadzi na szczęście przez całkiem urokliwe zakątki więc jest co oglądać za oknem. Bilety za 2 dorosłych i dziecko £62 i możesz tam spędzić cały dzień. A wygląda to tak:


Te zjazdy to największa frajda była. Nawet ja się odważyłam.




To widok z góry na labirynt.


A tu ścieżka wiewiórek...


I odpocząć też jest gdzie.


I małe motylarium (tak to się nazywa?)


I widok z wieży na dalekie, zaśnieżone jeszcze góry.


Lunch postanowiliśmy zjeść w miasteczku. Carrdbridge Kitchen nazywa się miejsce. Całkiem smaczne i z miłą obsługą (dostaliśmy ekstar fryty od szefa kuchni)

 



Po lunchu jeszcze którtki powrót do Parku, na wykonanie ostatnich zjazdów i co najważniejsze, kierowanie autkami z tatą.


A i jeszcze wizyta w labiryncie, skąd nie wypada wyjść suchym.



No i taka wycieczka. Miejsce fajne. Jedyne na co nie wlezę nigdy więcej to ten durny, teleboczący się, bliskiupadkowi, nigdywięcejever - rollercoster. Kiedy pani kierowniczka pociągu powiedziała, że jedziemy jeszcze raz, myślałam, że żartuje. Nie żartowała, a ja byłam bliska wypuszczenia pawia na wolność już w połowie pierwszej kolejki. 
W każdym razie dziecko szczęśiwe tak więc zakończenie ferii uważam za udane.

... no a wieczorem zakładam, że Władca Pierścieni cz. 3 się odbędzie...

*** do usłyszenia ***























Komentarze

Joanna Zadrożna pisze…
Solidnie napisane. Pozdrawiam i licżę na więcej ciekawych artykułów.

Popularne posty