Sgor Buidhe - tak trochę bez szaleństwa

 Nosi mnie. Od kiedy odzyskałam swoje zdrowie i życie nosi mnie często, jakbym bała się, że jutro już nie zdążę, że światło wyłączą, a ja zgasnę...

***

Miałam tylko kilka godzin wolnych tej niedzieli. Jakoś tak wyszło. Przypomniała mi się trasa, którą chciałam już dawno przejść. Nie za daleko (koło Ballater)  i nie za długo (12km). Buty do kufra, kawa w termos i w drogę

***

Ballater to stara wiktoriańska wioska (takie małe miasteczko właściwie), mocno złączona z życiem panującej obecnie królewskiej rodziny, gdyż mają sobie tu niedaleko taki pałacyk wakacyjny. My do pałacyku to nie dziś, za to startujemy zaraz za starą (obecnie odrestaurowaną) stacją PKP - brytyjską znaczy. Przestała funkcjonować w 1966r, rozebrano wtedy cała Deeside linię. Zamiast więc kas biletowych mamy, informację turystyczną, kawiarnię, jakiś sklepik z pamiątkami... no cały tez zwyczajowy jazz.


Szlak biegnie wschodnim skrajem miasteczka aż dochodzi do Pass of Ballater (taka mała obwodnica). Przechodzimy na drugą stronę drogi (mijając po prawej stację przesyłową prądu) i dochodzimy do skraju lasu. Tu konkretna, leśna droga wspina się stromo w górę.


A wszędzie rudo i złoto.


I po około godzinie od wyjścia z samochodu dochodzimy do takiej piękności. No lekkie rozczarowanie co najmniej.


A co to było to nie bardzo wiem. Małe bajorko, na jego brzegu trzy miejsca do obserwacji a na środku... co to? Gniazda jakieś czy co? 


Wspinamy się jeszcze trochę wyżej i zaczyna tradycyjnie wiać przeraźliwie. Łeb urywa dosłownie (55mil/h). Rozglądamy się więc szybko po okolicy, w pośpiechu zakładając czapki i resztę garderoby. A potem rezygnujemy  ze szlaku i na skróty przez wrzosowiska i borowiny. 


No jest pięknie na tym pustkowiu, ale wiatr nie pozwala momentami oddychać. Tu w dali, w chmurnej czapie Lochnagar .


I wreszcie w dolinie. Czas na kawę i małe co nieco.


Cała trasa jest tu, na Walkinghihlands. Skok przez wrzosowiska skrócił ją o jakieś 1,5km. Nie powiem, żeby należała do moich ulubionych. Jest przyjemnie, ale bez większych uniesień. Być może jestem wybredna, ale następnym razem proszę się lepiej postarać, pani kierowniczko wycieczki.

Ps. I jakiś ciul zrobił mi diabełka...


Ps. Wędrówkowe rozczarowanie zostało naprawione wieczorem. Miałam przyjemność wziąć udział w Urban Retreat (Miejska Samotnia?). Prana joga z niesamowitą Sarah, a potem koncert mis tybetańskich, gongów i innych cudownie brzmiących przedmiotów z Allanem. Polecam każdemu kto ma ochotę odciąć się trochę od świata i poprzebywać ze sobą... A wszystko zakończone przepyszną babeczką i kubkiem herbaty...















Komentarze

Popularne posty