Pitlochry - na zakończenie wakacji




Prawie całe wakacje spędziłam z dzieciakami w Polsce. Wróciłam tydzień przed rozpoczęciem zajęć w szkole, czyli cały jeden weekend do wykorzystania na powakacyjny relax. Namiot czeka i patrzy się bezczelnie...no to jedźmy gdzieś.

Tym razem miało być trochę bliżej, bardziej cywilizowanie i z wygodami. Szybki (ha! kilka godzin) przegląd zasobów internetowych, kilka telefonów i okazało się, ze nie tylko ja wpadłam na taki pomysł. Tam gdzie się mi podobało, podobało się też innym, i wszystkim było przykro, i pocałuj się w nos.
W końcu musiałam pójść na kompromis. Znalazłam miejsce, ale trzeba było zaklepać 3 noce, chociaż my mieliśmy tylko czas na 2. Trudno. Miałam już dosyć tych poszukiwań. Bierzemy, płacimy (78 funtów) i jedziemy do Fascally Caravan Park. O tu, niedaleko.


Tak jak Google powiedziało, 2 godziny i jesteśmy. Na miejscu Recepcjo - Sklep. Pani w sklepie opisała nam co i gdzie, wskazała działkę i życzyła przyjemnego pobytu. Namiot postawiliśmy raz dwa pięć, ręcznik w garść i na basen (2 funty dorosły, 1 funt dziecko). Basen składa się z basenu (nawet można popływać jak się kto rozpędzi), hot tub lub jakuzzi (żadne nie po polsku), sauny i steam room, czyli mokrej sauny. Wszystkie powyższe skrzętnie wykorzystaliśmy. Poza nami 2 dzieci i 2 dorosłych, także tłumów nie było. 


Tak to sprytnie sobie wymyślili, że nie ma jak wydostać się z basenu jak tylko przez pub. No i co było robić, zostaliśmy na małe co nieco, ale tylko małe bo plany były ambitne na następny dzień. Ceny przystępne. Jedzenie średnie. Chyba lepiej coś samemu upichcić.

***
Takie śniadanie serwowane z namiotu z widokiem smakuje zawsze niesamowicie, cokolwiek by nie zalazło się na patelni... a potem jeszcze kawa i można ruszać. 


Podjechaliśmy do Pitlochry do Informacji Turystycznej. Dostaliśmy mapę miasta i okolic z kilkoma lokalnymi szlakami. Miasteczko jest słodkie, ale najpierw mała wspinaczka na Beinn Vrackie
Szlak jest prosty i super przygotowany. Nie da rady się zgubić. Startujemy z parkingu za hotelem Moulin (jakieś 300m na prawo) i później już tylko w górę.


Dawno nigdzie się nie wspinaliśmy, więc było trochę sapania. Jedynie Adam śmigał jak mały koziołek. 


Pogoda była kapryśna, trochę słońca, trochę deszczu, ale ciepło. Jedynym niezmiennym atrybutem był wiatr. Ciągły, silny, bezlitosny...


No i potem z górki na pazurki. W tą i z powrotem 3 godziny naszym nieśpiesznym tempem.
W nagrodę wizyta w kempingowym SPA 😃. Jezu, mieć taką saunę u siebie w domu!
Jak już się wymoczyliśmy i wypociliśmy, a dzień się jeszcze nie skończył, odwiedziliśmy Pitlochry, na chwilę. Taki wieczorny spacer.


A wieczorem, a wieczorem muzyczka na żywo w kempingowym pubie, granie w kulki i bezczelne lenistwo.
***
Poranek przywitał nas deszczem. Zazwyczaj nie jest to zjawisko pożądane na biwaku, ale nam się nigdzie nie spieszyło, a dźwięk kropli uderzających w tropik namiotu to coś co lubimy bardzo. A gdy deszczyć przestało, nadciągnęła mgła.
Natura chyba miała inny plan niż my i przetrzymała nas w namiocie do 11.00, no ale w końcu jakoś dotarliśmy do miasteczka. Trzeba je przecież zobaczyć.




I tak sobie pochodziliśmy, trochę tu, trochę tam... miasteczko jest urocze, sporo turystów, kilka miejsc na wydanie kasy. My ruszyliśmy do kawiarni Hettie's Tea Room. To ta po lewej.


I zjedliśmy tam zestaw najlepszych serników (i najdroższych) na świecie. Herbatka też pyszna. Warto było. I dwie dziewczyny z polskiej obsługi, taka miła niespodzianka.


Jeszcze ostatnia wizyta na basenie, zwijanie lekko mokrego namiotu i do domu.



Komentarze

Popularne posty