Wakacje 2019 - Edynburg

Wakacje 2019 już dawno za nami, a mi się przypomniało, że gdzieś jeszcze wszak byliśmy i nie zdążyłam o tym wspomnieć. Wspominam więc teraz... w październiku.

***
To był ostatni weekend wakacji. Miałam plan zabrać wszystkich na fajny biwak do Pitlochry, zdobyć tam Ben Vrackie, Schiehallion czy inna górkę, no ale deszcz spadł. Moja rodzina więc zaczęła sapać i dyszeć, że deszcz, że dupa i, że nigdzie nie jedziemy. "No dobra" - myślę - "ostatnie dni wakacji, nie będę psuć atmosfery". Zostajemy. I faktycznie lało cały piątek. No, ale nadeszła sobota, ranek, piękne słońce, a mnie z wolna nerw ogarnia, bo dałam się im przekonać na lenia w dupie. Mówię więc do mego męża "Co robimy z tak pięknym kuźwa dniem, który miałam spędzić zupełnie gdzie indziej, a przez wasze leniwe tyłki wciąż jesteśmy w tym zapyziałym mieście?"... no w każdym razie coś w tym stylu, z inwektywami ino. Tomasz wyczuł (co rzadko mu się zdarza), że to nie przelewki i jak coś nie zrobi, to insurekcja kościuszkowska będzie przy tym niczym. Zdążyłam zejść z sypialni na dół do kuchni i słyszę "Pakować się, jedziemy do Edynburga. Zaklepałem hotel"
Nie o to mi do końca chodziło, ale dobra, niech będzie. Pominę już, że rezerwacja hotelu z dnia na dzień kosztuje w pip dukatów, i że stare dziecko rzucało piorunami, bo jej przepadnie spotkanie z psiapsiółami, i że młode dziecko rzucało piorunami, bo mu przepadnie sesja Warhammer... wszyscy kuźwa happy. ....i trzeba było jechać pod ten cholerny namiot.... nie mówiłam!!!

Ale dobra jedziemy. W Edynburgu Fringe, czyli taki kulturalno - teatralny festival. Super! W internet i próbuję zarezerwować jakieś bilety. I kupa, i dupa i na nic co nas interesuje nie ma już biletów. No rzesz *%#$@....itd
***

Dobra dojechali do Holiday Inn. Widok z okna taki. Wywalamy torby i idziemy. Szkoda soboty. Postanowiłam, że będę się dobrze bawić, a reszta niech sobie robi co chce.


Google mówią, że 20 minut stąd siedzi sobie Galeria Narodowa Sztuki Nowoczesnej (Scottish National Gallery of Modern Art). Tyle razy byliśmy w Edynburgu i nigdy nie chcieli tam ze mną iść. Nie to, że jestem jakimś znawcą czy wielkim fanem, ale lubię czasem popatrzeć gdzie wyobraźnia zaciągnęła innych ludzi, no więc idziemy. 


Wielka pusta sala i kwiaty róży zwisające z sufitu. Mina mojego dziecka jak zwykle więc się nie przejmuję.
Najbardziej podobało mi się światło padające przez okno...


A tu następna sala. Instalacja wypożyczona! z Galerii Tate w Londynie. Suche róże.


Znów światło. 


Pusty pokój i metalowe drzewo.


A tu instalacja z kupą słonia. Kto by pomyślał!


Wreszcie Wenus z kształtami lekko przypominającymi moje! :)


Ale był też Francis Bacon...


... i Piet Mondrian


... a na zewnątrz dzieciaki też mają coś dla siebie.


Idziemy dalej. 10 minut stąd jest miejsce, na które trafiliśmy tylko dlatego, że szliśmy z buta. Nie jest typowym punktem docelowym zwyczajnego turysty. Dean Village.


Kiedyś była nazywana Water of Leith Village. Wioska słynnąca z młynów. W czasach swej świetności, na tym małym terenie działało 11 wodnych młynów, zasilanych wartkim strumieniem rzeki Leith.





Czyż nie ładnie?


I idziemy tak wzdłuż rzeczki, aż dochodzimy do St. Bernard's Well czyli studni św. Bernarda. Z okazji festiwalu Fringe była otwarta, więc wchodzimy. Taki sufitek. Cudo.


I taka studnia, czerpalnia wody. Niedziałająca. 


I tu odbijamy na północny - wschód w stronę Muzeum Narodowego. Nieśpiesznie.
Kiedy doszliśmy do Princes Street, Zuza postanowiła zrobić lekkie zakupy, Tomek i Adam postanowili pogapić się na występy uliczne, a ja odwiedzić National Gallery.

No nie będę zanudzać zdjęciami, tylko kilka. Ta galeria to klasyka. Wystawa jest rzadko zmieniana, ale zawsze jest na co popatrzeć.





I jeszcze mały spacer w parku Ross Gardens i spotkanie z Wojtkiem, a przy nim plakietka w dwóch językach "Pamięci polskich mężczyzn i kobiet, którzy walczyli za Waszą Wolność i Naszą"


A potem już na utarte ścieżki High Street. Wszędzie pełno ludzi.



I uliczni artyści na każdym rogu.



I późno już się zrobiło, i wszyscy zgłodnieli. Znaleźliśmy gdzieś w bocznej uliczce Fig Tree. No i pycha było.



I wolnym krokiem z powrotem. Do jakiejś komunikacji, bo nogi bolą i dzieci sapią.




Na Princes Street wsiadamy w autobus. Za darmo, bo Panu nie chciało się czekać aż znajdę kasę na bilety. Polak chyba był :)

W hotelu, każdy robi co lubi. Adam klei Warhammera, a my otwieramy Sauvignion Blanc. 


***
Następnego dnia, kontynuujemy temat odwiedzania miejsc, w których nie byliśmy. Plaża Portobello. Kto by pomyślał, że taka ładna; za to wiało jak zwykle.


I taki zielony wozik, z pyszną kawą i ciachem i słońce, i rodzinka,  i czego więcej do szczęścia potrzeba?




Ostatni przystanek, to South Queensferry. Miasteczko, które jest już częścią Edynburga, leżące między mostami. 




No co nie ładnie?




A tu moje odkrycie. Księgarnia - charity. Wszystkie książki za "co łaska". Nabyłam więc. Trzy :)


I tyle i czas wracać do domu, bo się ściemnia.











Komentarze

Popularne posty