Loch Callater - wild camping, czyli noc w plenerze.

Weekend zapowiadał się przednio. Cały tydzień był trochę do dupy, z kilkoma niepomyślnymi wiadomościami. Trzeba było odreagować. A, że ostatnio rozmawiałam z pewnym wędrówkowym zapaleńcem, który to polecił mi super miejsce na biwak... Trzeba było to sprawdzić...

Celem wycieczki jest Loch Callater. Wskakujesz na A93 z Aberdeen, w stronę Braemar i w niecałe 2 godziny jesteś przy parkingu. Gdzie okazuje się, że na parkingu jest tabliczka zakazująca zatrzymywania się na noc. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł i czy biczują za złamanie zakazu, ale postanawiamy zaparkować w niedalekiej zatoczce (która nie jest Passing Place!), plecaki na plecy i w drogę.


Drga wzdłuż strumyka Callater

Droga jest kamienista, ale dobrze utwardzona. Lekko w górę. Ciągle wzdłuż wartkiego strumyka Callater. Oczywiście moje oko wypatrzyło kilka niezłych miejsc na wild swimming, ale to innym razem



Pogoda wymarzona. 5km umknęło szybko. Ostatnie dwa mostki, bothy i jesteśmy.



Na chybił trafił wybieramy północną stronę, wydaje się bardziej płaska. I to był dobry wybór


Miejsce jest idealne. Chłopaki biorą się za rozstawianie namiotu.



A widok z niego taki oto... Niezły, nieprawdaż?


Nie może zabraknąć ogniska. Mamy drewno, które taraliśmy na własnych plecach, jako, że podejrzewałam, że lasu to tu nie spotkamy. I tak też było. Jedynie suchy wrzos nadaje się do ognistej konsumpcji, ale ten pali się jak szalony. Także, chcecie ogniska? Zorganizujcie sobie drewno przed wyjazdem. 

Testowałam też nowe przenośne palenisko, zakupione na tym okropnym Amazon za kilkanaście funtów. Sprawdza się super. Także zgodnie z hasłem Leave no Trace (Nie zostawiaj po sobie śladu) ognisko z dala od ziemi i nie zakłócamy biosfery przyjeziornej.



Wieczór wymarzony, a że długi i jasny, bo czerwcowy, no to męż , z magicznej kieszeni wyciągną ukulele i jakoś potoczyło się tak do nocy, która nocą nie stała się jeszcze długo, ale nie wiem, bo zasnęłam.


A jeszcze zanim do snu, no to koniecznie do wody. Znaczy ja, a chłopaki to jak zwykle nie. Zadziwiająco ciepła jak na loch, ale może mam już zwidy od tego moczenia tyłka w każdym napotkanym zbiorniku wodnym.


A rankiem tak pięknie...


Woda bez ruchu, jak lustro pokryte lekkim pyłkiem, ale zupełnie nieruchome. Cisza, rozrywana rzadkim krzykiem jakiegoś ptaka. Czas jakby nie istniał... i wtedy zaczął roznosić się zapach smażonego bekonu i kawy...Czujecie?





Po śniadaniu, ostanie  dwa wdechy spokoju i z powrotem do domu. Tym razem nie było czasu na więcej, ale z pewnością jeszcze tu kogoś przyciągnę, bo na około same Munros :)


W drodze powrotnej zajrzałam do bothy (takie górskie, darmowe mini schronisko, z bardzo podstawowym wyposażeniem, dla tych którzy utkną w górach i potrzebują przenocować). Przeważnie utrzymywane jest przez wolontariuszy lub samych górskich łazików.


To akurat ma dwie proste izby i kibelek ekologiczny na zewnątrz. Nie ma kominka, więc na zimę trochę marnie, no ale tu i tak nigdzie drewna nie ogarniesz.



I tak to było. Super było. Samochód czekał na nas w całości i ucieszył się na nasz widok. Pomachał antenką :)






















Komentarze

Paweł Bączkiewicz pisze…
Pięknie, pisze się na następny podobny wypad
Anonimowy pisze…
Byłam widziałam i skorzystałam 😊. Dziękuję za wskazówki

Popularne posty