Mayar & Driesh - ale bez tego ostatniego

 Przez długi czas niedziela była dla mnie najgorszym dniem tygodnia. Kojarzyła mi się z taką głupia rutyną, która wbiła mi się w system operacyjny i oczywiście pochodziła z czasów dzieciakowych. A było to tak: teleranek, Domek na Prerii, do kościoła, nudny obiad u babci, do domu, spać, a następnego dnia szkoła... W dorosłym życiu, chociaż już Domku na Prerii nie oglądałam, to program wbity w głowę funkcjonował idealnie... aż do niedawna, kiedy nauczyłam się, że mogę zmienić prawie całe swoje oprogramowanie i tak to niedziela stała się moim ulubionym dniem tygodnia!

***

Ostatnia niedziela była szczególnie udana z dwóch powodów. Powód pierwszy to babski wypad w góry. Nie jakaś wielka, zorganizowana wycieczka autokarowa - kameralnie, bo w trójkę, ale za to ... i to drugi powód... wdrapałyśmy się na Munro*! Mayar, który zamyka od zachodu dolinę Glen Clova był pierwszym zdobytym Munro moich towarzyszek wędrówki. I mój też pierwszy...po chwilowej niedyspozycji z powodu jednostki chorobowej, która to chciała mnie nauczyć paru rzeczy... 

Startujemy z parkingu w Glendoll Forest (68mil z Aberdeen w stronę Forfar, a potem na zachód). Na miejscu baza Rangers i kibelki oczywiście. Parking płatny £3 w maszynie, która nie akceptuje płatności online. Ale czy my to wiedziałyśmy? Oczywiście, że nie i żadna nowoczesna nie wzięła ze sobą ani grama gotówki. W związku z czym Karolina ruszyła przepraszać i wybłagała darmowy parking... ale nie polecam tej metody płatności. Trochę głupio. 

No dobra buty przebrane, kapoty przeciwdeszczowe w plecakach, kawa wypita i ruszamy szlakiem w kierunku Corrie Fee. Droga delikatnie wspina się przez las, o tej porze roku oczywiście w przecudnych kolorach jesiennych. Pogoda pochmurna, trochę kropi z nieba, generalnie spodziewamy się deszczu, ale wolałybyśmy, raczej, szczególnie...to nie.

Idziemy niespiesznie, gadamy, kilka przystanków na foteczki... O takie na przykład...

I nie wiadomo kiedy (czyli po około 40min od wyjścia z parkingu) dochodzimy do wejścia na Corrie Fee. Corrie to po naszemu cyrk polodowcowy, taki sprzed 12000 lat. Jest to rezerwat, objęty ochroną ze względu na ukształtowanie geologiczne oraz unikalną roślinność. No i tu już nam trochę powiało.

 Przywdziałyśmy więc mniej wyjściowe ubranka oraz czapeczki, no i prosto przez cyrk. Na jego południowej ścianie - wodospad - całkiem pokaźny po ostatnich deszczach. Tu ścieżka odbija trochę w lewo i daje stromo w górę. Jest dość dobrze utrzymana, ale miejscami erozja już ją dopadła. Napieramy do góry i tylko co chwilę spojrzenie za siebie, bo widoki są takie, że słów brak... 


Mijamy, gdzieś już przy szczycie Corrie, dwóch kolesi wracających z góry. Twierdzą, że wiatr łeb urywa i doszli tylko do Mayar, Driesh musieli sobie odpuścić. A no bo nie powiedziałam! W planie miałyśmy ogarnąć dwa Munros, które leżą blisko siebie, no i wstyd byłoby nie wykorzystać takiej okazji. Życie, a właściwie szkocka pogoda, zweryfikowała ostro nasze zapędy, jak się później okazało.

Wiatr coraz silniejszy. Chmury coraz niżej, albo my coraz wyżej. Dziewczyny już wątpią, że damy radę. A mnie jakby coś opętało. Nie wiem, może to te magiczne ziółka od Rafała (Ambasada Słońca), ale im trudniej się robiło tym mnie bardziej niosło. No czułam się zajebiście (poza tym, że nos zamarzał trochę) i gdyby nie to, że coraz mniej było widać, no nic prawie, to skoczyłabym jeszcze gdzieś... :)


Na górze wiatr wiał z prędkością 70km/h. (sprawdziłam po zejściu na dół). No jakby to powiedzieć...piździło! Szybkie więc trzy focie, utwierdzenie się w przekonaniu, że Driesh musi na nas poczekać jeszcze trochę i lekkim truchtem w dół, utrzymując przechył ciała do tyłu, co by nas nie wywaliło gdzieś w przestrzeń.


No i tak sobie schodziłyśmy. W brzuszku-łakomczuszku burczało już trochę, więc zaczęłyśmy rozglądać się za jakimś miękkim zakątkiem na popas. Jednak dopiero powrót do Corrie zagwarantował nam ciszę i spokój. Rozsiadłyśmy się więc jak właścicielki willi z basenem wcinając zupę i kanapki, bo z takim widokiem przed oczami czułyśmy się jak milionerki.


No, a jak wyciągnęłam swoją podróżną porcelankę, a Bogusia kabanosy to już całkiem zrobiło się na bogato.


Najedzone, ruszyłyśmy dalej w stronę samochodu, rozkoszując się zapachem jesiennego lasu i oczywiście poruszając wszelkie istotne tematy religijno-sexualno-rodzinne. Jakoś tylko o pracę i politykę nie zahaczyłyśmy. Może nic nie było wartego obgadania.


Cała wyprawa, to około 5 godzin i 12km (bez dojazdu). 
Ilość wspomnień: nieskończona.
I wiecie co, nie padało!

*Ps. Munros to szczyty górskie w Szkocji o wysokości powyżej 3000 stóp. Jest ich 282 sztuki i wielu pasjonatów górkowania stawia sobie za punkt honoru zdobycie ich wszystkich.









Komentarze

Boshka pisze…
Oj opętało, opętało, a miała 'nie dać rady'. A kto się na końcu wlekl???

Było tez grzyby, jeleń ryczący w lesie, strach bo jest sezon na odstrzeliwanie zwierzyny (!).

Ale widoki cudowne i ciągnie mnie znowu! Pozdrawiam

Popularne posty