Loch Earn

 Loch Earn leży w kompleksie Parku Narodowego Trossachs. Aby tam biwakować trzeba wyrobić sobie pozwolenie. Nie jest to trudne, kosztuje £4 od namiotu i można to zrobić używając tej strony PERMIT.

No i tak też zrobiłam. Zapłaciłam za permit na dwie noce, na dwa namioty no i pojechaliśmy. Opinie na temat jeziora były różne, jedni wychwalają pod niebiosa, inni raczej niezadowoleni. No cóż przekonamy się. Z Aberdeen to około 120mil czyli 2.5 godziny jazdy. Jak zwykle Google nie zawiodło i puściło nas trasą, o której ja bym w życiu nie pomyślała; i wtedy trenujesz cierpliwość jadąc drogą na szerokość jednego samochodu, mając przed sobą odwłok traktora; i tak przez kilka mil.

Przyjechaliśmy w deszczu. Nasze pozwolenie było wystawione na zatoczkę B. Wielkiego wyboru nie było, większość miejsca już zajęta przez wędkarzy. Wzięliśmy co zostało. Brzeg trawiasto kamyczkowy. Wszędzie pozostałości po ogniskach, jakby nie można było wykorzystać  tego samego miejsca. Znaleźliśmy coś w miarę płaskiego i czystego. Przestało padać, jakby jezioro chciało dać nam szansę na polubienie go.

Tak wyglądał nasz zestaw biwakowy. Dwa małe namioty, z tyłu przenośny kibelek i tarp, który uratował nasze życie socjalno- bytowe, gdyż padało... dużo padało przez te dwa dni.


Jadąc tu po drodze zatrzymaliśmy się w pobliskim miasteczku i kupiliśmy worek drewna. Tomek był zdesperowany w kwestii ogniska i mimo deszczu coś tam mu się udało.


Po rozbiciu obozu pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka Crieff. Mijaliśmy je po drodze, wydawało się sympatyczne i pełne życia. 



Być może deszcz wszystkich wygonił, a może w sobotę o 17, mieszkańcy Crieff mają coś lepszego do roboty niż szwędać się bez celu po mieście, być może... No pusto i cicho było.
Jednym z nielicznych otwartych miejsc było The Crieff Food Company. Miejsce pełne lokalnych produktów i wyrobów rękodzielniczych z małą restauracją na dole. Weszliśmy na kawkę i ciacho. Tanio nie było ale smacznie. Tomasz dodatkowo, na otarcie łez wzbogacił się o kilka piw kraftowych no i ruszyliśmy do naszej osady.


Chwilowo przestało padać więc rozejrzałam się po terenie.
Sąsiadem z lewej był zapalony pan wędkarz. Przywiózł przyczepę palet, rąbał je na bieżąco nie martwiąc się o gwoździe, które pozostaną na brzegu i palił wielkie ognisko. Był też fanem radia Heart czy coś takiego. Grało od kiedy przyjechaliśmy do burzy, która nadeszła koło 11 wieczorem. Ku mojej uldze radio zgasło i mogliśmy słuchać jak natura szaleje. Ryby chyba nie złowił żadnej.

Po naszej prawej rozbiła się banda dzieciaków. Psiaka mieli fajnego, rozpalili jakieś małe barbecue, śmiali się dużo, kąpali, a przed 11 poszli spać. Zdecydowanie bardziej cywilizowani niż pan wędkarz.


Ale wiecie co, najważniejsze, że nie było tych małych, wrednych krwiopijców - meszek! Normalnie tylko wiatr je utrzymuje z dala od ludzi, a tu jakoś, mimo braku wiatru i dużej wilgoci -nic, ani jednej!


Rankiem, nawet nie było wielu strat. Kibelek stał, namioty stały, tarp się dzielnie spisał. Czas coś zjeść i ruszyć gdzieś, mimo deszczu.


W tym roku niestety to nie może być żadne wielkie fizyczne wyzwanie.
Popsułam się trochę. Przyszedł do mnie nie wiadomo skąd lokator na dziko - Pan Chłoniak i postanowił rozgościć się w mojej śledzionie. Jakoś na razie razem żyjemy, ale już nie długo rozpoczynam drogę do jego eksmisji, bo mi ciężko tak... z nim.

No i właśnie z tej przyczyny wycieczka po płaskim, wzdłuż starej trasy kolejki wąskotorowej. Nazywa się Glen Ogle Trail, do pokonania trochę ponad 10km i wzniesienie 400m.

Po nocnych deszczach, na lewym zboczu co kilkadziesiąt metrów ukazują się mniejsze i większe wodospady.


Trasa biegnie powyżej doliny. Co chwilę otwierają się więc piękne widoki na prawo.



Dochodzimy w końcu do całkiem imponującego wiaduktu.



A moje szalone dzieci znajdują flagi (jedna pojechała z nami do domu i obecnie ozdabia pokój Zuzy). Nie bardzo wiedzieliśmy czy to YES, to dla niepodległości Szkocji, uwielbienia dla NHS, miłości do niezliczonej ilości gender czy może Yes dla planu "jak z pomocą guseł i wróżb odkręcić kran"... kto by to zgadł.


A to my, już zmęczeni trochę, zwłaszcza ja, wracamy.



Po drodze pomyślało się, że może by tak zakupić coś dobrego na wieczór. Najbliższy sklep w miejscowości Killin i jakże to się świetnie złożyło, bo poza sklepem Killin szczyci się czymś takim!


Wodospady na rzece Dochart. Przepiękne, głośne, a po nocnych deszczach - szalone!


Tuż obok usadowił się miły pub, w którym zasiedliśmy w celu spożycia piwa i wczesnej kolacji lub późnego lunchu, jak kto woli.


Wieczór się zrobił nawet ładny i przestało padać. Nasi sąsiedzi po lewej i prawej wyjechali. Cisza i spokój. Można wziąć prysznic :)


Albo pomalować czołg Warhammer...


Ale najważniejsze żeby było co czytać!


Dobranoc. Jutro przenosimy się w inne miejsce.






















Komentarze

Popularne posty