Wakacje 2019 - Durness

Pada i pada, pada i pada. No nie, że tak cały czas, ale codziennie. Całodzienna wycieczka gdzieś w nieznane jest skazana niechybnie na prysznic, albo dwa. A może gdzieś nie pada, może Aberdeen to taka czarna, deszczowa dziura...? Chyba trzeba to sprawdzić.

Przyszo mi najpierw do głowy aby pojechać gdzieś w okolice Mallaig na zachodnim wybrzeżu. I już szukałam fajnego miejsca na nocleg gdy nagle, przyszedł email z MetOffice z ostrzeżeniem o dużym wylęgu meszek właśnie w tamtej okolicy. A więc zwrot w prawo, na północ. Tam mniej krzunów i bardziej wieje. Meszki tego nie lubią. A jak szleć to szaleć, niech będzie Durness. Tak daleko na północ jeszcze nie byliśmy. Google mówi, że czeka nas (Adama i mnie) około 4.5 godzin jazdy. No to pakujemy Yeti i w drogę. Zaznaczę tu tylko, że Adam zgodził się na te moje fanaberie tylko dlatego, że zabraliśmy figurki Warhammer i obiecałam, że będę je z nim malować oraz przeprowadzimy conajmniej jedną wojnę. Tak więc, umowa podpisana ruszamy.

Jechało się całkiem zgrabnie, postój na siku i zakup kleju do figurek w Inverness, a tak poza tym to rura i do przodu. Moje marzenia o słońcu zanikały w miarę poruszania się na północ. W okolicach Evanton musiałam się zatrzymać bo wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyby...masakra jakaś.

Na szczęście ładnie tu...


Za Lairg i przez następne 55 mil droga zwęża się do jednego paska i tylko "passing places" (miejsca mijania) pozwalają na ruch dwukierunkowy.


I w takich okolicznościach przyrody dojeżdżamy na miejsce czyli Sango Sands Oasis. Na szczęscie los był łaskawy i wstrzymał deszcz na czas rozbijania namiotu. Nie ma chyba nic gorszego do robienia w deszczu, no może poza opalaniem się....ha, ha, ha ależ jestem zabawna!

A tak wyglądała nasza trasa.


Koszt kampingu za dobę to (samochód, namiot, dorosły i dziecko) £15.
Nie tak źle. Na miejscu nowoczesne prysznice, toalety czyste, o poranku otwierana budka z gorącymi sausage roll (czyli kiełbasa w cieście) kawą i herbatą no i pub oczywiście. Zaraz przy kampingu SPAR (czyli spożywczak) zaopatrzony bardzo dobrze we wszystko: od butli gazowych przez kartki pocztowe, wino, gorące pieczywo i mleko migdałowe.

A widok po przyjeździe mielimy taki oto. To zejście nad morze prawie bezpośrednio spod naszej miejscówki.


A tak kawałek dalej, ale wciąż nie wychodząc z kampingu.


Te dwie plaże rozdzielała formacja skalna, na której zbudowano punkt widokowy. 


I jak tylko zdążyłąm zrobić te zdjęcia znów zaczął padać deszcz. Na szczęście namiot już stał więc przystąpiliśmy do obiecanych aktywności malarskich. Kolor taki dziwnym, bo namiot czerwony i tak różne, nietrafione barwy na zdjęciach mi wychodziły 


Potem znowu przestało padać, więc poszliśmy połazić po plażach i spalić trochę energii.



Widok o poranku.


I mały kuchcik podgrzewa fasolkę na śniadanie.

Chmury wisiały nisko. Nie zapowiadało to niczego dobrego, ale trzeba było się gdzieś ruszyć.



Najważniejszą okoliczną atrakcją jest jaskinia Smoo. Leży może w odległości 2 mil drogą na wschód. Nie spiesząc się i zachaczając o plażę przemieszczliśmy się w jej kierunku.






I tak oto dotarliśmy do celu wycieczki. Z poziomu drogi schodzą schody. Jest tu parking i toalety dla potrzebujących.



Pierwsza komora mierzy 40 x 60m. Jest wydrążona trochę przez morze, trochę przez erozję, ale w głównej mierze przez spływający pobliski strumień - Allt Smoo


Ten mały mostek prowadzi do kolejnej komory, w której z wysokości 25m spływa wodospad. Podczas opadów (czyli teraz) jest bardzo rwący. Przy niskiej wodzie, z pomocą przewodnika i kajaków można przejść jeszcze dalej i podziwiać to geologiczne cudo wydrążone w skale wapiennej.



O tak jest rwący...



Jaskinia jest wielka. Chyba nigdy nie widziałam tak dużej. Adam był pod wielkim wrażeniem i wpadł szybko na pomysł, żeby włączyć ją w skład makiety wojennej Warhammer... zobaczymy jak to wyjdzie...
... i schodkami z drugiej strony na górę...


I słońce nam wyszło, więc nie ma co zwlekać trzeba korzystać. Niektórzy wzięli to bardzo dosłownie.


A jak już się pokąpali (znaczy ja to tylko tak do kolan) to trzeba wojnę stoczyć. Słońce stwierdziło, że taka dawka UV na dziś nam wystarczy więc spoczęliśmy na piachu.


Potem lało, więc przerwa na figurki i pierwszą część Hobbita na Netflixie. No tak, bo lało dość długo.
Jak już przestało to spacer drogą przez wydmy na drugą stronę półwyspu.



O takie trasy są dostępne


A wieczorem, pomiędzy jednym deszczem a drugim kolacja w pubie z widokiem.


Adam wziął curry i ledwo mógł przełknać, takie ostre było. Ja delikatnie - zupka, i dobra była. Miejscówkę przy oknie mieliśmy.


Po kolacji raz jeszcze do jaskinii. Tym razem byliśmy tam prawie sami, wody było jeszcze więcej i ciemno, nawet miałam trochę stracha.


Gdyby komuś nie uśmiechało się życie w namiocie to w Durness jest i hostel i dom gościnny. Proszę bardzo. Stoją blisko siebie po drodze do jaskini.




Wieczór spędzilismy z deszczem, Warhammerem i drugą częścią Hobbita... trzeba wracać. Wszystko mamy już mokre.

Rankiem jeszcze tylko wycieczka do Balnakeil. To osada po drugiej stronie półwyspu. Urokliwa i jeśli ktoś ma potrzebę zakupu porządnych pamiątek to tylko tam, w Craft Village. Prawdziwe rękodzieło artystyczne, nie chińska produkcja.




I do domu. tym razem okrężną trasą przez Ullapool. Widoki prawie za każdym zakrętem. Zatrzymywałam się ile mogłam, ale w takim tempie to noc złapałaby nas w połowie drogi. 

Kyle of Durness

Beinn Spionnaidh we mgle

Most Kylesku

Ruiny zamku Ardvreck

Przystanek na rozprostowanie kości, siku i coś dobrego zrobiliśmu w Ullapool. Przy Shore Street jest taka kafejka "The Frigata" z przeeeeeepysznymi ciastami domowej roboty. Dlaczego zrobiłam zdjęcie dzbana na oknie, a nie konsumowanej żywności pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą.


I teraz już naprawdę do domu. Bez przystanków.
















Komentarze

Popularne posty